Boję się jak nie wiem co, ale jest fajnie!

O mamusiu, ale wysoko – głównie to zdanie krążyło mi po głowie, w trakcie naszej wycieczki. Bałam się bardzo, bo nie dość, że jestem sporym tchórzem, to mam jeszcze lęk wysokości. I choć prawdopodobnie połowa z atrakcji mnie ominęła, to i tak było warto. Caminito del Rey, jest jak najbardziej godne polecenia! Nawet dla tych, co nie czują się pewnie na wysokościach.

Już po pierwszych kilkudziesięciu metrach wydałam z siebie westchnienie zachwytu. Tu jest pięknie! To była moja pierwsza reakcja. Szlak nie wydawał się też, taki groźny, jak przypuszczałam. Przynajmniej na razie. Szłam więc kładką, rozglądałam się na wszystkie strony i zachwycałam otaczającymi mnie widokami. Koleżanka wspomniała mi, że na szlaku jest jakiś mostek do przejścia i wygląda on dość groźnie, ale tym postanowiłam póki co się nie przejmować. Jak będzie trzeba, to i mostek przejdę.

28499802_10211731889637509_762080300_o

Nogi mi się lekko ugięły, gdy pod kładką zamiast skał zobaczyłam przepaść. Od razu przeszłam bliżej prawej strony i chwyciłam za barierkę. Przyznam szczerze, że od tego momentu nie patrzyłam za wiele pod nogi, starałam się podziwiać widoki, ale ze strachu, nie widziałam zbyt wiele. Nie mniej, wciąż byłam zachwycona. I trochę przerażona. Na szczęście są fragmenty trasy (liczy ona sobie 7,7 kilometra), gdzie spaceruje się leniwie, ścieżką, nie idąc nad żadną przepaścią. Tam można się nieco uspokoić, doprowadzić oddech do normalnego rytmu, są nawet ustawione ławeczki, żeby odpocząć, napić się wody, czy zjeść kanapkę. Potem znów zaczynają się kładki i robi się coraz wyżej.

28418437_10211731889997518_911988083_o

Prawda jest taka, że tylko na początku szlaku byłam wyluzowana. Potem mój strach wziął górę i całą trasę przeszłam na ugiętych nogach. Ale czy to ważne? Powoli szłam przed siebie, to się przecież liczy! Na widok mostku, o którym wspominała koleżanka zamarłam. Przeszło mi nawet przez myśl, że nie dam rady. Mostek nie był krótki, wisiał nad wielką przepaścią i wiatr bujał nim jak diabli. Rozważyłam opcję, przebiegnięcia ale jakoś nie mogłam poderwać się do tego biegu. Ostatecznie pokonałam tę przeszkodę, trzymając chłopaka kurczowo za rękę, oddychając głęboko i z uporem maniaka patrząc przed siebie. Było mi o tyle trudno, że dziewczyna idąca przede mną, w ogóle się nie bała i postanowiła sobie na środku mostu urządzić sesję zdjęciową. Nie byłam w stanie jej wyprzedzić, ani pospieszyć, więc sparaliżowana czekałam, aż zrobi sobie cudne selfie i będziemy mogli zejść z tego przeklętego mostu. Udało się! Tak na marginesie, nie myślcie sobie, że ten drewniany most na zdjęciu poniżej, to jest to, o czym piszę. Za nim ukrywa się ten groźny, bujający się, mrożący krew w żyłach.

28417946_10211731890277525_1726167690_o

Gdy przeżyłam mostek, już nic nie było mi straszne. Nie trzymałam się kurczowo prawej strony kładki, przeszłam na jej środek, czasami nawet zerkałam w dół. Ostatni fragment trasy był dla mnie najpiękniejszy. Bo pokonałam swój strach. Nasz spacer trwał niecałe dwie godziny, a dla mnie to była przygoda życia. Byłam zachwycona. Juan, któremu wysokości nie są straszne, uznał, że jest tu ładnie, warto na pewno odwiedzić to miejsce, ale nie był to dla niego żaden szał. Mile spędzone popołudnie i tyle. Dlatego stwierdzam, że ten szlak jest dla tych wszystkich, którzy się boją. Dla ludzi z lękiem wysokości, których przepaść potwornie przeraża. Dla nich będzie to wielka atrakcja i doskonały sposób, na pokonanie własnych słabości.

28417615_10211731880237274_577908892_o

Jeśli ktoś z was się zdecyduje ruszyć szlakiem Caminito del Rey warto wiedzieć, że na miejsce należy przyjechać sporo przed czasem. Na początku, pojawia się pytanie gdzie zostawić samochód? Otóż od strony, gdzie rozpoczyna się szlak są dostępne dwa parkingi, jeden płatny (2€), drugi bezpłatny. Nieopodal miejsca, gdzie kończy się, również można zaparkować auto. I wtedy trzeba podjechać autobusem na początek trasy, co zajmuje mniej więcej pół godziny. Nie ważne, gdzie zaparkujemy auto, warto kupić bilet autobusowy, który kosztuje 1,55€. Szlak nie zatacza koła, więc albo w jedną stronę, albo w drugą będziemy potrzebowali podwózki. Po odstawieniu samochodu, trzeba przejść około 2,5 kilometra i dopiero wtedy, znajdziemy się na starcie naszej wędrówki. Jeśli spóźnicie się trochę, nic się nie stanie (przynajmniej tak było w okresie zimowym) i wejdziecie bez problemów, nie mniej warto być wcześniej. Dzieci poniżej ośmiu lat nie mogą brać udziału w tej eskapadzie i jest to surowo przestrzegane. Bilet kosztuje 10€, z przewodnikiem jest odrobinę drożej. Jeśli będziecie w okolicach Malagi, czy Rondy sprawdźcie dostępność biletów, bo bez wątpienia warto przejść tym szlakiem. Nie jest to przereklamowana atrakcja turystyczna.

Juaniątko w Warszawie. Trochę tu dziwnie, ale podoba mi się!

Trzy słowa, którymi byś opisał Warszawę? – Zimno, ciemno, ale ładnie – stwierdził mój chłopak. I tak zaczęło się przepytywanie Hiszpana z wrażeń po wycieczce do Polski.

Wyszliśmy z samolotu i w tym samym momencie zaczęło padać. Na szczęście nie był to deszcz. – Tak jak w bajkach Disney’a, wielkie płatki śniegu spadały z nieba. To było piękne – opisuje Juan. A gdy tylko wjechaliśmy do Warszawy zaczął dopytywać się o Pałac Kultury. Co tam jest i dlaczego to jedyna stara budowla w otoczeniu nowoczesnych budynków. – Ten pałac jest trochę oderwany od rzeczywistości. Nie pasuje do niczego i chyba dlatego tak mi się spodobał. A w nocy, gdy jest podświetlany wygląda zjawiskowo – stwierdza Juan. Dodaje też, że jako mieszkaniec małego miasteczka, bardzo podoba mu się to, że Warszawa oferuje niezliczoną ilość rozrywek. – Gokarty, skateparki, baseny,  lodowiska, centra handlowe. Wszystkiego jest tu bardzo dużo. Jest na co wydawać kasę – stwierdza.

27485338_10211507476147312_1008646786_o

Jednak ta mnogość wszystkiego, szybko zaczęła go przytłaczać. – Ulice są zakorkowane, z każdej strony trąbią na ciebie, zmieniają pasy jak szaleni. Ogólnie jazda samochodem, to jeden wielki stres. Nawet dla pasażera. Pieszych też jest mnóstwo. I wszyscy się spieszą, przepychają się, nie patrzą w ogóle na innych – zauważa Juan. Przyznaje też, że smród spalin jest wręcz nie do zniesienia. – Mieszkam nad oceanem, w miejscu, gdzie bardzo dba się o naturę. Smog, który panuje w Warszawie jest dla mnie rzeczą niepojętą. Nie rozumiem, jak można pozwolić ludziom oddychać czymś takim – denerwuje się. – Zmusza się ich do tego, to jest chyba lepsze określenie – dodaje po chwili zastanowienia. 

Na ulicach ludzie nie dość, że są w ciągłym pośpiechu, to większość z nich, według Juana wygląda na smutnych. – Niektórzy sprawiają wrażenie niedostępnych, nie uśmiechają się w ogóle, aż strach się do nich odezwać – stwierdza mój hiszpański chłopak. – Dużo ludzi wygląda tak, jakby idąc chodnikiem obmyślało jakiś niezwykle ważny plan, są mega poważni. Chyba mało kto myśli o tym, żeby korzystać z życia i cieszyć się nim  – dodaje. Jego zdaniem Polacy lubią się też czepiać. – Oparłem się o czyjś samochód, to od razu mi powiedziałaś, żebym się przesunął, bo ktoś mi zwróci uwagę. Stanąłem na ławce, to musiałem z niej błyskawicznie zejść, bo tak nie można – wylicza. – Stałem z papierosem na klatce (niezapalonym!) i usłyszałem od jednego z mieszkańców, że chyba nie mam zamiaru tu palić – stwierdza Juan. To zupełne przeciwieństwo wyluzowanych Hiszpanów, którzy na takie rzeczy nie zwracają uwagi, którym nigdy się nie spieszy. Oni przecież powolnie snują chodnikami i nie przepuszczą żadnej okazji do porozmawiania z kimś. Nie ważne, czy go znają, czy nie. Zawsze mają czas. Czym oczywiście potrafią doprowadzać do szału.

27480094_10211508532853729_1462726455_o

Juan choć uwielbia ze wszystkimi rozmawiać, nie docenił częstych i wnikliwych rozmów o polityce. – Nie trzeba rozumieć, co mówią, żeby wyczuć ich emocje. Wasi politycy są bardzo nerwowi i dużo krzyczą – zauważa. I dodaje, że gdy w domu zaczyna się dyskusja na ten temat, atmosfera zagęszcza się błyskawicznie. Gdy przełączaliśmy gadających polityków trafiliśmy na „Koło fortuny”, „Pierwszą randkę” i programy o lekarzach, które są również puszczane w Hiszpanii. Z pewnym wstydem muszę też przyznać, że Juan wkręcił się w „Jaka to melodia?”. Nie rozumiem tego totalnie, ale poradzić nic nie mogę.

Poza tym, choć brzmi to dziwnie, to właśnie w Polsce się wygrzaliśmy. W Hiszpanii mieszkania nie są ogrzewane, a okna nie są zbyt szczelne. Choć na zewnątrz jest około 17 stopni, w domach jest zimno. Siedzimy pod kocami, dogrzewamy się farelkami, śpimy w bluzach i skarpetkach i marzymy o tym, żeby ta zima się skończyła. Wizyta w polskim domu to czysta przyjemność. I nikt się tu nie telepie z zimna.

Juan był zachwycony śniegiem i z przyjemnością odśnieżał samochód i teren przed rodziców domem. Czym oczywiście sobie ładnie przyplusował. Absolutnie nie przejmował się lekkim dystansem innych i wszystkich przytulał na misia i zagadywał („Dobzie? Wszystko dobzie?” to był standardowy tekst rozpoczynający rozmowę). Nic dziwnego, że po takim przywitaniu bariery znikały. – Gdy ktoś już zacznie z tobą rozmawiać, okazuje się, że jest bardzo miły i  pojawia się uśmiech na jego twarzy. Polacy są zabawni i lubią żartować. Pod tymi maskami, kryją się na prawdę wesołe osoby – mówi Juan. A gdy już jest radośnie i wesoło, zapraszamy na herbatkę. Według niego herbatę pijemy litrami.

27537672_10211507196660325_108229339_o

I co niezwykle ważne, o czym trzeba głośno powiedzieć, to to, że opinia o pięknych Polkach wciąż jest aktualna.  – Tyle ładnych dziewczyn to ja w życiu nie widziałem! Są zadbane, szczupłe, wyglądają obłędnie – zachwyca się. – Kilka razy byłem na basenie i wiem, co mówię. Bo widziałem je w kostiumach kąpielowych, które nie zakrywają zbyt wiele – dodaje z uśmiechem. Niestety z facetami sprawa wygląda inaczej. – Oni chyba nie dbają o siebie za bardzo. Są duzi, wyglądają na silnych ale mają wielkie brzuchy – podsumowuje Juan. – Może za dużo jedzą tych tłustych obiadów i popijają je wielkim piwem – zastanawia się.

Nie każdy bowiem wie, że półlitrowe piwo, które u nas jest standardem, dla Hiszpana to duże i bardzo mocne piwo. Może być zabójcze. Dlatego też piwa Juan raczej unikał, za to polskiej wódki nie odmawiał. Niestety przekąska w postaci ogórka kiszonego w ogóle nie przypadła mu do gustu. – Nie wiem, czy jadłem coś równie paskudnego – stwierdza Juan. I dodaje, że tatar, do spróbowania którego zbierał się kilka dni, jest równie obrzydliwy. – Przecież to jest surowy hamburger podany na talerzu! Jedząc to czułem się jak zwierzę – wspomina z dziwnym wyrazem twarzy. Za to pierogi, żurek i kotlety mielone, to już zupełnie inna historia. – To moje ulubione polskie dania. Pączki jadłem praktycznie codziennie. Faworki i ciasta też mi bardzo smakowały. Jednak to krówki są moim faworytem. Są nie do przebicia, najlepsze na świecie – zachwala Juan.

Z oczywistych powodów nie przywieźliśmy do Hiszpanii zapasu ogórków, nie mamy też polskiej wódki, ani kiełbasy.  Za to krówek powinno starczyć nam na miesiąc.

 

Pracowity szczęściarz.

Niektórzy mieszkają w Hiszpanii i nie znoszą Hiszpanów. Inni w ogóle nie chcą uczyć się języka, a jeszcze inni mieszkając tu otaczają się niemalże wyłącznie Polakami. Tomek czuje się tu jak lokales i z pewnością nie stroni od Hiszpanów. Chociaż…

– Na początku nie lubiłem ich. Dlaczego? Z prostego powodu – zazdrościłem im. Ja byłem zakompleksiony, a oni zawsze pewni siebie, na luzie, przebojowi – wspomina Tomek, który do Hiszpanii pierwszy raz przyjechał dwanaście lat temu. Z czasem zaczął się od nich uczyć tego bezproblemowego spojrzenia na świat i szacunku do siebie. – Po kilku latach zrozumiałem, że to ja jestem na pierwszym miejscu. Najpierw muszę zadbać o siebie, o to, żebym był szczęśliwy, dopiero potem myślę o innych. Teraz wiem, że inna kolejność w ogóle się nie sprawdza. To była jedna z ważnych lekcji dla mnie – stwierdza.

– Zawsze lubiłem wyzwania, stawiałem sobie różne cele do osiągnięcia, planowałem. Kolegując się z Hiszpanami zauważyłem, że oni są wręcz nieziemsko uparci, porażki w ogóle ich nie zniechęcają – dodaje Tomek. Przyznaje też, że dziś już nie zajmuje się planowaniem swojej przyszłości i nie obmyśla kolejnych punktów do zdobycia. – Uważam, że trzeba rzucać się na głęboką wodę, sprawdzać się, wychodzić z tej wody i zaczynać całą zabawę od początku. Dla mnie inny schemat życia nie za bardzo ma sens – mówi. To sprawdzanie się, daje mu poczucie spełnienia, jest mobilizacją do rozwoju. – Moim zdaniem coraz więcej osób zaczyna czuć, że są niepotrzebni, niewartościowi. Mam wrażenie, że taka potrzeba starania się o coś, jest coraz mniej ważna. Teraz wszystko jest na pstryknięcie palcami: randka z Tindera, wiedza z internetu, rozmowy towarzyskie prowadzimy nie w realu a poprzez aplikacje. Wszystko jest takie łatwe, a ja lubię się trochę pomęczyć. Chcę się starać o to, żeby coś zdobyć  – przyznaje.

15894632_1723213894359214_8715449748740098284_n

Dlatego też tak bardzo podoba mu się surfing. – To jest zajebiście trudne. Wciąż się muszę nieźle namęczyć, żeby coś mi wyszło – dodaje z uśmiechem. A „męczy się” na surfingu od ładnych paru lat. Na początku Tomek przyjeżdżał z tatą do Tarify na kita.  – Mieliśmy tu znajomych, u których mogliśmy się zatrzymać – wspomina Tomek. Kitesurfing to była jego pierwsza sportowa zajawka. Potem dowiedział się, że może wyjechać na studencką wymianę i pojechać na Gran Canarię. – Tam są super warunki na surfing, więc pomyślałem „czemu nie?!” – wspomina swoje przygotowania z uśmiechem. Było dla niego oczywiste, że w cztery miesiące (tyle miał czasu do egzaminów) nie nauczy się hiszpańskiego. Dlatego choć uczył się jak szalony, to zaklinał swoje szczęście, żeby mu dopisało. I tak się stało. Egzamin zdany, wyjazd do Hiszpanii potwierdzony. – Zajęcia ułożyłem sobie tak, żebym miał jak najwięcej czasu na surfing. Na uczelnie chodziłem, uczyłem się, ale szczerze przyznam, że nie była ona moim priorytetem – dodaje. Za to nauka hiszpańskiego wciąż była dla Tomka bardzo ważna. – Mówiłem tylko po hiszpańsku. Udawałem, że nie znam angielskiego. Byłem uparty i wkurzający tym do granic możliwości, ale dzięki temu nauczyłem się języka – wspomina.

15825951_1723213891025881_69454000698799213_nPo studiach po raz kolejny pojechał do Tarify, tym razem nie na surfing, a na kitesurfing. Znajomi, do których przez lata przyjeżdżał z ojcem w gości, znów pomogli.  – Dzięki ich pomocy było mi znacznie łatwiej podjąć decyzje o zamieszkaniu tu. Z nimi wychodziłem na piwo, z nimi chodziłam pływać, oni poznawali mnie z ludźmi – wspomina. A że z kitem  Tomek związany jest od lat, nic dziwnego, że na początku pracował w sklepach ze sprzętem do kita, potem został instruktorem, aż w końcu razem z siostrą i jej chłopakiem, otworzyli własną szkołę. – Chcę się dzielić tym, czego sam się uczyłem latami. Chciałbym zaszczepić w innych moją fascynację tym sportem. Ciężko opisać, jaką frajdę sprawia widok kogoś, kogo się nauczyło kitesurfingu – mówi. I przyznaje jednocześnie, że czasami zastanawia się, jakby wyglądało jego życie, gdy po studiach został w Polsce i poszedł do pracy w korporacji. – Wiem, że to totalnie nie dla mnie, ale czasami korci mnie żeby spróbować, zobaczyć jak to by było – stwierdza. – Chociaż kto wie, co się zdarzy, może jeszcze trafię do korpo – dodaje.

Póki co jednak, Tomek wciąż do pracy jeździ w klapkach i krótkich spodenkach i to właśnie w Hiszpanii czuje się szczęśliwy. – Tarifa ma w sobie jakąś magię. Tu zawsze się wszystko układa. To miasteczko, ludzie stąd, zawsze cię obronią. Pomogą, gdy będzie taka potrzeba. Zakochałem się w tym miejscu. Ale co ważniejsze, zakochałem się w cudownej Węgierce, Enikő  – mówi. I dodaje, że poza wiarą w siebie, od Hiszpanów nauczył się też przekonania o tym, że jest szczęściarzem. – Mam szczęście, ogromne. Każdy je ma. Jednak trzeba pracować na to szczęście, a nie tylko czekać na to, co los przyniesie – dodaje na koniec rozmowy.

 

Czas na zmiany… Po raz kolejny.

Co rok, jak chyba każdy, obmyślam sobie co zrobię, co zmienię albo czego nie będę robić przez kolejne miesiące. I choć realizację niektórych z tych założeń przekładam na kolejny rok, część udaje mi się zrealizować. Czas na podsumowanie tego roku.

Przede wszystkim rzuciłam palenie. Byłam w szoku, jak banalnie proste się to okazało. Do tej pory, byłam przekonana, że wszelkie tabletki, plastry i tym podobne, to marketingowa ściema. Zmieniłam jednak zdanie. Przynamniej w kwestii pigułek. Wiem, że to w czystej formie reklama (nikt mi za nią płaci, mój blog aż tak popularny jeszcze nie jest) ale tabex jest rewelacyjny. Bezboleśnie przeszłam przez etap odstawienia papierosów i teraz nie mogę sobie wyobrazić, jak palenie mogło sprawiać mi przyjemność. Nie palę od siedmiu miesięcy i jestem z siebie mega dumna. Jestem pełna energii, wydaje mi się, że wyglądam lepiej i mam zdecydowanie więcej kasy w portfelu. Na siłowni wymiatam. Oczywiście, w porównaniu do tego, co było przedtem, nie w klasyfikacji ogólnej. Kondycja zdecydowanie lepsza, o zapaszku z ust nie wspomnę, nie wkurzam się już, że chce wyjść na fajkę, a nie mogę. Mogłabym się rozpisywać o korzyściach rzucenia palenia, ale nie o to chodzi. Poza tym każdy palacz to wszystko wie. Nie każdy jednak wie, że wspomniane tabletki działają. Sprawdziłam na sobie, moja ciocia rzuciła z nimi palenie (a jarała jak opętana), kuzynka i dwóch kolegów – także jeśli ktoś się przymierza do wpisania na listę postanowień noworocznych rzucenie palenia, polecam zaopatrzenie się w tabex.

hero1

Po ponad trzech latach w Hiszpanii w końcu zaszalałam i kupiłam samochód, co również było na mojej liście ” do zrobienia w tym roku”. Gdy go kupowałam, ubolewałam trochę, że ma kilka rys, a w jednym miejscu całkiem spore wgniecenie. Teraz już zaczynam się przyzwyczajać do kolejnych zarysowań. Cholera, nie wiem, jak wygląda kurs na prawo jazdy w Hiszpanii, ale według mnie, mają spore niedociągnięcia. Parkowanie i ogólnie powadzenie samochodu przez Hiszpanów zostawiają wiele do życzenia.

Do tego porysowanego auta już zaczynam znosić kartony i walizki, bo za kilka dni się przeprowadzamy. Co prawda niezbyt daleko, ale jednak przeprowadzka zawsze jest dla mnie ekscytującym i wielkim wydarzeniem. W końcu z okna zobaczyć będę mogła ocean. Tego widoku nie mogę się już doczekać. I choć nie jest to mieszkanie tuż przy plaży, można nawet stwierdzić, że jest dość daleko od niej, to jednak widok jest przepiękny.

Niestety wycieczka do Barcelony przechodzi na nadchodzący rok. Już po raz drugi. Mam nadzieję, że w tym 2018 roku w końcu się uda. Za to, za kilka dni jedziemy z chłopakiem do Polski. W zeszłym roku nie wyszło, więc tym bardziej cieszymy się, że tym razem się uda. W końcu gorący Hiszpan, który marźnie gdy jest 15 stopni i nie świeci słońce,  zrozumie właściwe pojęcie słowa zimno.

Postanowiłam też, że zmienię pracę. Na razie zbieram się psychicznie do porozmawiania z szefową, że nie wrócę po przerwie zimowej do baru, ale decyzję już podjęłam. Niestety nie wymyśliłam jeszcze, co innego będę robić. Wierzę, że olśnienie przyjdzie z czasem. Mam nadzieję, że dość szybko. Moja mama wciąż myśli, że mam coś na oku, dlatego chcę się zwolnić. Nic bardziej mylnego. Ja po prostu wiem, że już nie chce pracować w barze, a jeśli sama się nie zwolnię, to utknę tam na kolejny rok. A tego nie chcę. Nie chcę narzekać na swoją pracę, wkurzać się, że muszę tam być, a jedynym co mnie tam będzie trzymało to pensja. Bo kasa musi się przecież zgadzać.

Czy jest to rozsądne? Raczej nie. Czasami jednak warto zaryzykować i zrezygnować z czegoś stabilnego, żeby sięgnąć po coś nowego. I nie chcę nawet słyszeć o tym, że lepsze jest wrogiem dobrego! Nawet jeśli się trochę boję i pewnie niedługo zacznę panikować, co ja najlepszego zrobiłam, biorę się do działania i nie szukam kolejnych wymówek. Także póki co, tryb oszczędnościowego życia włączony (bo nie wiadomo, kiedy znajdę nową pracę) i szykuję się do kolejnych zmian.

Gdzie ten Budda?! Miał być czysty relaks, a był lekki nerw.

– Droga do Buddy to idealny pomysł na spacer. Niezbyt daleko, w pobliskich górach (okey, są to zaledwie pagórki), ładne widoki. Nie dłużej niż 40 minut marszu – zapewniali mnie znajomi. Poszłam i ja tą drogą Buddy. Zrelaksować się i wyciszyć.

Zaczęło się dobrze, wręcz wyśmienicie. Znalazłam miejsce bez najmniejszego problemu. Zaparkowałam samochód i ruszyłam zgodnie z drogowskazem. Pod górę. – Ach jak pięknie! Świeże powietrze, nikogo w pobliżu. Tylko ja i moja wycieczka. Cisza, spokój – zadowolona ruszyłam przed siebie. Nie minęło dziesięć minut, gdy mój telefon zaczął być bombardowany wiadomościami. Mamie zebrało się na rozmowy. Zaczęłam tłumaczyć jej, że właśnie się relaksuje i odezwę się później. – To gdzie jesteś? – sms. – I co się dzieje, że musisz się odstresować? – sms drugi. – Porozmawiaj ze mną. Zaczynam się martwić – sms trzeci. Nie powiem, zagotowałam się lekko. Wzięłam głęboki oddech i napisałam, że wszystko dobrze, tylko jestem na spacerze, chce pobyć trochę sama. Zadzwonię z domu… Zadzwoniła mama. Po minucie. Ponieważ poziom zdenerwowania lekko mi się podniósł, nie odebrałam. – Relaksuje się przecież! Weźcie się ode mnie odczepcie, wszyscy! – zaczęłam mamrotać do siebie. Po nieodebranym połączeniu, mama, jak chyba każda mama, zaczęła dzwonić jeszcze bardziej natarczywie. Poddałam się. Odebrałam. Dowiedziałam się, że w sumie to nie dzwoni w żadnej sprawie, tak tylko chciała pogadać. Porozmawiałyśmy więc chwilę i ruszyłam w drogę. – Cholera jasna, na spacer wyjść nie można! – stwierdziłam (tak, jak nikt nie słyszy czasem mówię do siebie). – Dobra, teraz będę się relaksować i głęboko oddychać – zdecydowałam i zamilkłam.

23599973_10210948781380292_1697025656_o.jpg

Tak sobie maszerowałam i rozglądałam się na wszystkie strony, mobilizując się do regularnych oddechów. Minęło jakieś pół godziny i zaczęłam szukać wzrokiem miejsca, gdzie może być schowany Budda. Nie znalazłam go, więc szłam dalej. Na szczęście szlak wyznaczały wstążki przyczepione do drzew. Świadomość, że tym razem się nie zgubię (a gubię się prawie zawsze i wszędzie) dodawała mi otuchy. Po czterdziestu minutach stwierdziłam, że mogłam wziąć ze sobą wodę. Po godzinie marszu, zrobiło się bardziej stromo, a mnie zaczęło suszyć. – No gdzie ten Budda?! Ileż można go szukać?! – zaczęłam się zastanawiać. Przede mną powiewały wstążki wyznaczające kierunek, więc wspinałam się dalej. A wiało dość mocno tego dnia, co po czasie też zaczęło mnie irytować. Miałam spacerować maksymalnie czterdzieści minut, a ja tu od ponad godziny wspinam się po jakiś skałach, idę zaroślami, jestem coraz wyżej. Zapał do wędrówki już całkowicie mi minął. Mam się relaksować, a myślę już czy nie padnę z odwodnienia. Zaczęłam nawet rozważać opcję wyssania soku z jakiejś roślinki niczym Bear Grylls. Jednak aż tak zdesperowana nie byłam. Poza tym mogłabym się dorwać do trującej roślinki i co wtedy? O powrocie nie myślałam w ogóle. Moja duma na to nigdy by nie pozwoliła. A że wstążeczki wciąż były widoczne, nawet na drodze poustawiane były wieżyczki z kamieni, żeby się nie zgubić, szłam dalej. Pod nosem zaczęłam też wyrażać swoje oburzenie, że ktoś tu mocno przesadził opowiadając mi o lekkim, półgodzinnym spacerku.

23601078_10210948790260514_406583597_o.jpg

Dotarłam na sam szczyt wzgórza. Dalej iść się nie dało. Rozejrzałam się na wszystkie strony, pięknie ale bez Buddy. – Coś poszło nie tak! Przecież go nie przenieśli?! Trudno, zamiast spaceru miałam niezły workout – zziajana, czerwona i spocona ruszyłam w dół.

Mniej więcej w połowie drogi zauważyłam, rodzinkę z dzieckiem. Odpoczywali sobie na jednej ze skał. – Ten pięciolatek to chyba umrze z wyczerpania, jeśli rodzice chcą go zaprowadzić na samą górę. Albo będą go musieli nieść. I mam nadzieję, że mają zapas wody – pomyślałam. Gdy tak przyglądałam mu się ze współczuciem i gdy zbliżyłam się nieco, zauważyłam, że odpoczywają przy figurce Buddy. Jak to możliwe?! Przecież przechodziłam obok! Nie przesadzam – Budda był może trzy metry ode mnie. Nie był też ukryty, dość trudno go przeoczyć. Jednak, mi się udało.

Za bardzo pochłonęła mnie misja relaksowania się i zachwycania wszystkim dookoła. Tak zaczęłam się wkurzać, że odpoczywam niewystarczająco dobrze, że przeoczyłam swój cel. Do wyciszenia, też brakowało mi sporo. Spacer do Buddy nie był dla mnie relaksujący nawet troszeczkę. Za to, całą drogę do domu śmiałam się na głos. Czyli happy end był.

Kto wkurza najbardziej – hiszpański turysta, włoski, angielski czy polski?

Jedni są upierdliwi do granic możliwości, inni zbyt głośni, a niektórzy niemalże przepraszają, że coś zamawiają. Czas na totalnie subiektywną charakterystykę turystów. Wszystkie przykłady z życia wzięte. Nie macie wyjścia, musicie uwierzyć mi na słowo.

Zacznijmy od Hiszpanów. Są głośni, ale to nie powinno nikogo dziwić, bo taka już ich natura. Do tego robią wokół siebie dużo bałaganu i przyznajmy szczerze, są upierdliwi. I to bardzo. Gdy zamawiają kawę, wydają wręcz instrukcje jaka to ma być kawa i w jaki sposób podana. Co można wymyślać zamawiając kawę z mlekiem? – Dla mnie kawę z mlekiem. W dużej szklance. Mleko nie gorące, w temperaturze pokojowej najlepiej – to standardowe zamówienie. A gdy już dostają to, o co proszą, zazwyczaj zamieniają cukier na słodzik (mają fioła na tym punkcie) albo miód. Często też proszą o szklankę kranówy, albo szklankę z lodem. Bo kawa jest jednak zbyt gorąca. Obsługując Hiszpanów co najmniej trzy razy, trzeba wracać do ich stolika. Zawsze coś im się przypomni albo będą chcieli coś zmienić. I nie ma co się łudzić, że zostawią napiwek. To zdarza się niezwykle rzadko.

Inny przykład jak można skomplikować coś pozornie prostego. Oto zamówienie mojito, które przyszło mi przygotować. – Sześć mojito, ale… Daj mi dwa w dużej szklance, bezalkoholowe. Dwa w małych szklankach, też bezalkoholowe, z dużą ilością cukru. Dwa normalne, ale zamiast cukru, dodaj słodzik. Proszę – usłyszałam. Klient zamawia, klient ma.

17880103_1382784028446658_992069769106525647_o

Przyznać też trzeba, że najczęściej używają sformułowań daj mi, chcę, dla mnie – raczej rozkazują, niż pytają. Zawsze jednak głośno dziękują i na swoje zamówienie cierpliwie czekają. Im się przecież nigdy nie spieszy.

Przez to w jaki sposób się zachowują niektórzy nie darzą ich dużą sympatią. Wiele razy słyszałam, że Hiszpan to jeden z najgorszych klientów. I rzeczywiście niektórzy z nich są wręcz nie do zniesienia, z tym swoim roszczeniowym tonem. Ale wielu z nich, dla mnie wciąż większość, są niezwykle mili, zabawni, cierpliwi, bardzo często zagadują i żartują. Pamiętam raz, gdy do baru na kawę, przyszła grupa siedemnastu Hiszpanów i zabrakło mi skondensowanego mleka, pobiegli do sklepu i kupili je dla mnie. Przynieśli też ciastko z cukierni w podziękowaniu, za mile spędzony czas. Także mam dowody na to, że poza upierdliwością, potrafią być cudowni.

Włosi zachowują się bardzo podobnie do Hiszpanów. Też są głośni, też wyraźnie zaznaczają, czy życzą sobie kawę w szklance, czy w kubku. Mleka w ich kawie albo jest za mało, albo odrobinę za dużo. Mnie do szału jednak doprowadza to, że prawie wszyscy Włosi mówią wyłącznie w swoim języku. I nie przyjmują do wiadomości, że włoski różni się od hiszpańskiego. Oni po włosku tłumaczą, co by chcieli. Ja po hiszpańsku, że nie rozumiem do końca… może połowę. Oni więc dalej po włosku tłumaczą, powtarzając kilka razy jedno słowo. Ja próbuję więc po angielsku, że wciąż nie wiem o co chodzi. A oni dalej po włosku, dodając gestykulację i może nieco głośniej. Jak dla mnie, dramat. Na napiwek również, nie ma co liczyć.

maxresdefault

Zupełnie innymi klientami są Anglicy. Oni niemalże przepraszają, że chcą coś zamówić. Zawsze używają sformułowań czy mógłbym, chciałbym, czy mogłabyś mi podać… kiedy będziesz miała chwilę, poproszę to i to. Zawsze dziękują i chyba nie śmią poprosić o jakiekolwiek zmiany. Kawa z mlekiem, to kawa z mlekiem. Nie ważne w czym podana i w jakiej temperaturze. Chętnie rozmawiają przy barze i potrafią zachwycać się wszystkim. Lovely jest dla nich kawa, pogoda, bar też jest lovely, a ludzie i atmosfera to już w ogóle. Anglicy proszą, dziękują, są pod wrażeniem niemalże wszystkiego, a na koniec zostawiają dobry napiwek. Są lovely.

Zdecydowanie bardziej wyważeni są Niemcy. Ich nie tak łatwo wprawić w zachwyt. Są mili, ale bez przesady. Mówią dobrze po angielsku, ale pytają czy jest menu w ich języku, albo czy personel mówi po niemiecku. Nie są upierdliwi, nie są głośni, nie wdają się zbytnio w rozmowy. Zamawiają, płacą, wychodzą.

Głośnego zachowania i roszczeniowego tonu, nie można zarzucić polskim turystom. Czasy skarpet zakładanych do sandałów dawno już minęły. Podobnie jak problemy z wysłowieniem się w obcym języku. Polacy mówią po angielsku, po hiszpańsku również. Nie marudzą i nie wybrzydzają. Są raczej dociekliwi. Często pytają co dokładnie zawiera danie, ile kosztuje to, a ile tamto. Potrafią też zaskoczyć. Kiedyś była u mnie w barze para. Chłopak zamówił mojito, zapytał z jakim jest rumem. – Mógłbym prosić o to, żeby rum był podany w osobnej szklance? – zapytał mnie. Przyznam, że mnie to zaciekawiło, więc spełniłam jego prośbę. Myślałam, że chce sprawdzić jakoś trunku. On był jednak sprytniejszy. Wypił czysty rum. A jego dziewczyna do szklanki z miętą, cytryną i limonkami wlała sobie wodę, którą przyniosła ze sobą. W cenie jednego, mieli dwa. Bystrzaki!

Często gdy usłyszą, że również jestem Polką zaczynają mnie wypytywać. O wszystko! Jak długo tu mieszkam, czemu się przeprowadziłam, jak się żyje, ile zarabiam, czy mam chłopaka Hiszpana, czy chcę wracać. Niektórzy myślą, że skoro jesteśmy Polakami, to z miejsca czyni to z nas przyjaciół. Ach… i bym zapomniała. Wielu z Polaków ma w sobie jakiś rodzaj zdenerwowania, żeby nie powiedzieć dobitniej. Są na wakacjach, ale ciągle się spieszą, często sprzeczają się między sobą, wiele rzeczy im się nie podoba. Oni by zrobili to inaczej, lepiej. Narzekają na pracę, na to jak się żyje, o pogodzie nie wspominając. Są niby wyluzowani, jednak da się wyczuć to ich niezadowolenie.

 

 

Piekielna Córdoba. Czyli o czym pamiętać na wycieczce

O mamusiu ale tu gorąco – to pierwsze co przyszło mi do głowy, gdy otworzyłam drzwi samochodu. Wycieczkę do Córdoby, planowałam od kilku dni i był to dość przemyślany wyjazd. Tak mi się tylko wydawało.

Przede wszystkim nie przewidziałam, że w Córdobie jest jak w piekle. To znaczy wiedziałam, że to jedno z najgorętszych miejsc w Andaluzji, ale kto by pomyślał, że na początku października będzie tam 38 stopni?! Nic więc dziwnego, że gdy w godzinach popołudniowych ruszyłam z chłopakiem na zwiedzanie miasta, praktycznie nikogo nie było na ulicach. Nos i czoło spieczone mam pierwszorzędnie. Bo oczywiście, kto bierze krem do opalania, planując wycieczkę w październiku?! Rada numer jeden: jeśli wybieracie się do Córdoby, to zdecydowanie odradzam sezon letni (chyba, że nastawiacie się na zwiedzanie nocą) i pamiętajcie o kremie do opalania.

Poza tym uważajcie na panie sprzedające gałązki rozmarynu na ulicach. Prowadzą handel przyprawami, ale z chęcią wyczytają wam też przyszłość z ręki, a przy okazji mogą wyciągnąć portfel z torebki lub kieszeni. Na szczęście poza handlem rozmarynem, całkiem dobrze ma się również sprzedaż wszelakich bibelotów. W każdej uliczce znajdziecie sklepy z tysiącem pierdół: magnesy, pocztówki, kieliszki, popielniczki, wachlarze i masa innych rzeczy, których nikt nie potrzebuje.

22278951_10210663593650777_1565948309_o.jpg

Spacerując bez celu, znaleźliśmy miejsce, w którym wszystkie magnesy malują urocze, starsze panie. Oczywiście w tej pracowni, można kupić nie tylko dekoracje na lodówkę ale i wielkie obrazy, a także te miniaturowe, w całkiem przyzwoitej cenie. Informacji, gdzie kupiłam swoje ręcznie malowane pamiątki nikomu nie zdradzę, bo najzwyczajniej w świecie nie mam pojęcia. W jednej z wąskich, białych uliczek… ale to marna podpowiedź.

Planując swoją wycieczkę naczytałam się, że Córdoba wręcz tonie w kwiatach. W oknach kolorowe donice, drzwi ozdobione kwiatami, ogródków większych i mniejszych miało być zatrzęsienie. Owszem były, dla mnie jednak w ilości standardowej. Być może nie wytrzymały upałów i uschły.

22218022_10210663587650627_1658991743_o

Kolejna przestroga, niby sprawa oczywista, ale nam zdarzyło się zapomnieć. Oczarowani miejscem, spacerując po uliczkach nie pilnowaliśmy czasu. Gdy w brzuchach zaczęło nam  burczeć z głodu, była akurat godzina siesty (16:30 – 20:30). Szybko zorientowaliśmy się, że mamy do wyboru McDonald’s albo stolik w restauracji, w której danie przekracza nasz dzienny budżet. Wyszliśmy zatem ze starego miasta i zaczęliśmy szukać  lokalnych knajp. Znalezienie ich nie było trudne, lista proponowanych tapasów robiła wrażenie, a ceny były zupełnie nieturystyczne. Niestety, w tych lokalach kuchnia była również zamknięta. Na pocieszenie dostaliśmy kanapki. Przyznam, że nie był to najlepszy posiłek w moim życiu, ale spełnił swoją funkcję. Byliśmy najedzeni. Jeśli jednak chcecie zjeść dobrego i niedrogiego tapasa – polecam podczas zwiedzania, zerkać na zegarek i nie czekać do ostatniej chwili, aż głód was dopadnie.

22199408_10210663588410646_953657000_o

Miałam nie pisać o atrakcjach turystycznych, ale o La Mezquita-Catedral nie sposób nie napisać nic. Po przekroczeniu drzwi wydałam z siebie jakże oryginalne „woooow”. Juan słowo uznania dobrał nieco lepiej… westchnął „Dioooos”. La Mezquita to ogromny meczet, który został przekształcony w katedrę. W informacji turystycznej usłyszycie, że jest to unikalne, architektoniczne dzieło. Jak dla mnie to też doskonały przykład na to, jak można przeróbkami spierdzielić coś wspaniałego. Tak czy inaczej – meczet w katolickim wydaniu robi wrażenie.

Bajkowy klimat tego miejsca doceniła również ekipa pracująca przy produkcji Gry o Tron. W piątym sezonie serialu pojawiają się ujęcia z Córdoby. Zagrał między innymi  stary most Puente Romano, pochodzący z czasów rzymskich.

Jeśli planujecie wycieczkę samochodem, to dobra wiadomość jest taka, że do dyspozycji macie kilka dużych, bezpłatnych parkingów. Problemu z zostawieniem auta nie ma, jest za to ze znalezieniem stacji benzynowej. I to nie mały. Wracając autostradą, gdy miałam jeszcze ćwierć baku benzyny, zaczęłam rozglądać się za stacją. Po jakimś czasie już w skupieniu i nieco bardziej nerwowo czekałam na pojawienie się jakiejś informacji. Niestety, doczekałam się jedynie zapalenia kontrolki rezerwy. Po 10 kilometrach zaczęłam zaklinać rzeczywistość, znaku wypatrywałam niczym jakiegoś cudu, a świadomość, że mam 3% baterii nie dodawała mi otuchy. Ja mamrotałam do siebie, a mój ukochany zamilkł. Być może zastanawiał się nad moją poczytalnością.  Los był jednak dla nas łaskawy. Obyło się bez pieszych wędrówek i dzwonienia do przyjaciela po pomoc. Jednak ta ostatnia atrakcja naszej wycieczki nie przypadła mi zbytnio do gustu. Obiecałam sobie, że następnym razem zatankuje nie wtedy, gdy będę musiała, a wtedy, gdy nadarzy się okazja.

Mimo że z wycieczki wróciłam z twarzą czerwoną jak burak,  załapałam się tylko na obiad w postaci suchej bułki z rybą z puszki, a z gorąca o mało nie padłam to i tak warto było! Bo Córdoba to piękne i magiczne miejsce. 


 

Mieszkać w Hiszpanii i nie znosić Hiszpanów? Tak, jest to możliwe.

– Uwielbiam to miejce, plażę, ocean, klimat – tłumaczyła mi znajoma. – Ale za Hiszpanami nie przepadam – dodała szczerze. Drażni ją ich głośność, denerwuje powolność, a to, że wszystko mogą zrobić później, doprowadza ją do szału. Mieszka więc w Hiszpanii, choć Hiszpanów nie lubi. I nie tylko ona.

Spotkałam wiele osób, które żyją tu swoim życiem i nie mają zamiaru integrować się z tubylcami. Niektórzy z nich, nie mówią po hiszpańsku i nie czują potrzeby uczenia się języka, bo po angielsku są w stanie załatwić wszystko. Te osoby znalazły tu swoje szczęście, swoją przystań, uprawiają sporty, które kochają, prowadzą swoje biznesy. Ba, niektórzy kupili mieszkania. Inni zakładają tu rodziny, jeszcze inni adoptują psy, bo wiedzą, że się stąd nie ruszą. Nie wyobrażają sobie przeprowadzki do innego kraju. Tylko ten hiszpański styl życia nie do końca im odpowiada. A czasami, wręcz ich drażni.

– Oni są niemiłosiernie powolni, na wszystko mają czas i nie sposób się z nimi umówić, na konkretny termin. Kurier potrafi spóźnić się kilka godzin, załatwienie czegokolwiek w urzędzie trwa nie kilka godzin, ale czasami kilka dni. Nawet chodzą wolniej i zatrzymują się na środku chodnika, żeby z kimś pogadać – wylicza znajoma. To fakt, że mogą niektórych wkurzać, tym swoim luzem.

Prawda jest też taka, że nie łatwo pracuje się z Hiszpanami. Po pierwsze, bo ze wszystkim zdąrzą. Po drugie, dla nich to tylko praca. Dziś jest, jutro może jej nie być, więc nie ma sensu angażować się za bardzo. My przyzwyczajeni jesteśmy dawać z siebie wszystko, pracujemy dużo i ciężko. Oni często pracują tak, żeby się nie zmęczyć i mieć przerwę na papierosa. – Pracowałam z samymi Hiszpanami. Po jakimś czasie poprosili mnie żebym wyluzowała i robiła wszystko wolniej. Zawyżałam ponoć poprzeczkę, a oni nie mieli zamiaru pracować tyle co ja – wspomina inna moja znajoma. – Na początku się wkurzyłam, ale potem uznałam, że zwolnię. Nie miałam zamiaru pracować za dwie osoby – dodaje.

Poza tym, większość z nas myśli, że są oni niezwykle otwarci, a to nie do końca prawda. Nie jest łatwo dołączyć do ich towarzystwa. Grzecznościowa pogawędka, a i owszem. Ale żeby pójść z grupą Hiszpanów na drinka, na obiad – to już inna kwestia. To samo dotyczy zapraszania do domu, zanim dostąpi się takiego zaszczytu, mogą upłynąć miesiące.

Bez wątpienia jesteśmy inaczej wychowani i różnimy się pod wieloma względami. Dla niektórych, te różnice są wręcz nie do zaakceptowania. Dlatego właśnie mieszkają oni w Hiszpanii, na swoich zasadach, ale Hiszpanów nie znoszą. Ot, taka ciekawostka

 

 

Demoniczny wk***rw nadchodzi. O tym, jak porąbane potrafimy być

Ciągle mamy problemy z facetami. Niezależnie czy jesteśmy w małżeństwie, związku, czy jesteśmy same. Wydaje nam się, że dzisiejsi faceci to cipciusie, bez jaj. Albo wręcz przeciwnie, testosteron się z nich wylewa i aż za bardzo wierzą w swoją potęgę i moc. Dostrzegamy też garstkę normalnych, których powinno się chyba czcić i wielbić. Bo to ci, którzy powinni dawać przykład innym. Ale prawda jest taka, że faceci jacy by nie byli, w większości są nieskomplikowani. To my tworzymy problemy, wszczynamy konflikty i walczymy na śmierć i życie. Skoro oni nie mają jaj, my chcemy przejąć kontrolę, chcemy rządzić na każdej płaszczyźnie. A jeśli coś idzie nie po naszej myśli, jeśli ktoś się nie podporządkuje, to niech spada. Niech idzie i nie wraca, bo nie spełnia naszych oczekiwań. A co?! Takie jesteśmy niezależne.

Tylko prawda jest taka, że zazwyczaj same nie mamy pojęcia czego tak na prawdę chcemy. Potrafimy oczekiwania zmieniać kilka razy w ciągu dnia. Jesteśmy tak skrajne i zmienne, że czasem same za sobą nie nadążamy.

Jasne, że chcemy czuć się kochane, chcemy wiedzieć, że jesteśmy dla naszego faceta najmądrzejsze i najładniejsze. Stroimy się i upiększamy niby dla siebie, ale chcemy też, żeby inni to dostrzegli, docenili. W telewizji, w gazetach, na Facebook’u i z każdej strony atakują nas piękne, wysportowane ciała. Zatem i my staramy się wbić w ten trend. Przez godzinę wypacamy jednego batonika, łapiemy zadyszki, zakwasy sprawiają, że nie możemy chodzić, a kaloryfera na brzuchu jak nie było, tak nie ma. Zaczyna nas dopadać myślenie, że trud idzie na marne. Rośnie w gardle gula. Ale nie mówimy nic. Bo wiemy, że to głupota. Nic ważnego.

Staramy się, jak umiemy, prowadzić dom… Cokolwiek to znaczy. Zakupy, sprzątanie, pranie, czasem do tego dochodzi gotowanie. Tak nas przecież uczyły mamy. Kobieta dba o dom i o atmosferę w nim. Tylko czasem, gdy po pracy i po siłowni, gdy jeszcze z uśmiechem gotujemy obiad, usłyszymy że on ma ochotę na pizze, gula w gardle znów się powiększa. Nieodstawione naczynia do zlewu sprawiają, że zaczyna nami telepać. Bierzemy to jednak na klatę, bo to pierdoła. Nic ważnego.

Chcemy być perfekcyjne, bo taki obraz nam się sprzedaje. Chcemy być mądre, dlatego wciąż się uczymy, doszkalamy, czytamy poradniki, staramy się rozwijać. Chcemy być szczupłe i ładne, dlatego dbamy o siebie. Chcemy być szanowane i kochane. Nie chcemy być dodatkiem do faceta bez prawa głosu. Dlatego czasami tak bardzo krzyczymy. Bo psychologowie w telewizji mówili, że trzeba walczyć o swoje, że trzeba się szanować. Bo w książkach piszą, że nie można pozwolić na to, by ktoś traktował cię jak popychadło. A żeby tak się nie stało, zaczynamy walczyć już o wszystko. Tak na wszelki wypadek, profilaktycznie. Narzucamy presję na facetów. Bo skoro ja się muszę tak starać, to i ty musisz.

Nie ma usprawiedliwienia, że facet jest zmęczony. Nie ma czasu się spotkać, nie wrzucił do brudów swojej koszulki, nie odpisuje na wiadomości – nie dlatego, że jest zajęty. On po prostu nie chce. Doskonale potrafimy wyliczyć ile godzin facet pracuje, dodać czas na spanie, na chwilę odpoczynku i wciąż zostaje czas wolny. Czas, który ma on spędzić z ukochaną. W tym czasie wolnym, ma spełniać moje oczekiwania. My po pracy ogarniemy jeszcze tysiąc spraw, dlatego on też musi. Gdy tak się nie dzieje, gula w gardle robi się za duża i załącza się dziwna lampka destrukcji. I gdy ta lampka się zaświeci, chowaj się człowieku gdzie możesz. Bo teraz widzimy same niedoskonałości, bo nic już nam się nie podoba i już nic nie doceniamy. Wszystko jest bez sensu i do dupy. A skoro tak jest, skoro on jest taki beznadziejny, to trzeba się rozstać. Chcemy mieć wszystko albo nic. Nie spełnia oczekiwań, nie daje rady, więc niech spada. Z mięczakiem nie ma co tracić czasu.

Dopiero po jakimś czasie, gdy ten demoniczny wkurw minie dochodzi do nas, że oszalałyśmy. Problem może i był, owszem, ale nie trzeba było wyciągać najcięższych dział. Nie trzeba było planować jak wydłubać mu serce łyżeczką, niepotrzebne były wizje palenia go na stosie. Wystarczyło odczekać. Ponoć jak czujesz, że wpadasz w szał, najlepiej nie robić nic. Szkoda tylko, że podczas bezczynności ten demoniczny wkurw tylko narasta. Dlatego pewnie tak trudno jest zapanować nad sobą. Dopiero po czasie, zaczyna dochodzić też do nas, że jeśli facet przetrwał tę apokalipsę to znaczy, że kocha całym sobą i jest bohaterem. Przeżył to, czego zwykły śmiertelnik nie powinien przeżyć.

I znów ukochany jest bohaterem, jest facetem z jajami, jest cudowny i kochający. Jest spełnieniem naszych marzeń. Znów jest pięknie, sielsko i spokojnie. Do czasu… gdy demoniczny wkurw się obudzi.

Nie lubię lata, więc powinnam się wyprowadzić? Pan Wszechwiedzący, tak mi doradził. A weź się …

Od jakiegoś czasu po pracy, głównie siedzę w domu. Nie spotykam się zbyt często ze znajomymi, nie wychodzę na imprezy, na spacery chodzę sama. Na plaży nie rozkładam legowiska, tylko rzucam plecak i idę popływać w oceanie przed kwadrans, a potem zabieram zabawki i wracam do siebie. Unikam ludzi.  Tak wygląda mój sezon w Hiszpanii.

Pracuję w barze. W lato jest oczywiście najwięcej ludzi, jest duszno i gorąco, a klienci, jak wiadomo są różni. Dla wszystkich trzeba być jednak miłym, albo chociaż starać się nie być niemiłym. Ale czasami ci klienci potrafią doprowadzić do szału. Tak było ostatnio. Trafił mi się przy barze, wszechwiedzący, wujek dobra rada. Zapytał jak długo mieszkam w Hiszpanii, skąd jestem, czemu się tu przeprowadziłam, czy uprawiam kitesurfing (nie jestem w stanie zliczyć ile razy odpowiadałam na ten sam zestaw pytań). Chciał dowiedzieć się też, co zazwyczaj robię poza pracą. Gdy opowiedziałam, że teraz to zazwyczaj siedzę w domu, zaczęło się… Bo jak to możliwe, że mieszkam w tak pięknym miejscu i marnuje czas w domu. Tu są takie piękne plaże, niesamowite jedzenie, piękne widoki i tyle rzeczy do robienia. Ludzie płacą niemało, żeby przyjechać tu na wakacje, a ja nie doceniam tego, co mam na codzień.

Nie powiem, zagotowałam się, bo nie fajnie być ocenianym. Szczególnie jeśli robi to ktoś, po kilku piwach, kto kompletnie cię nie zna. Ale stwierdziłam, że koleś nie wie, jak wygląda sezon z perspektywy mieszkańca, nie turysty. Spokojnie więc zaczęłam tłumaczyć, że pracuje z ludźmi i po pracy chce się wyciszyć, mieć czas dla siebie, że nie chce być w tłumie turystów. Plaża owszem piękna, ale bardzo zatłoczona. A krzyczące dzieci i muzyka płynąca z przenośnych głośników, nie działają na mnie relaksująco. Dlatego też, nie chodzę latem wypoczywać na plaży. Na piwo też nie mam ochoty iść, bo jest w barach za tłoczno i wiem, że nie spotkam tam znajomych. Będę wśród obcych mi ludzi, co mnie średnio bawi. Poza tym pracuje czasem na rano, czasem mam popołudniową zmianę, a czasem jestem w barze na noc, nie chce męczyć się w pracy na kacu. Z wyżej wymienionych powodów, wolny czas spędzam przeważnie w domu. W tym okresie jestem może trochę aspołeczna. Nie są to moje ulubione miesiące w roku. Koniec historii.

20117612_10210066314919182_1793142266_n

Moje tłumaczenie okazało się spektakularną porażką. Usłyszałam bowiem, że zamykam się na ludzi, że nie jestem ciekawa innych, że skoro tak narzekam na turystów, nie powinnam mieszkać w turystycznym miejscu. Opadły mi ręce i postanowiłam zakończyć rozmowę. Okey, myśl człowieku co chcesz, ja cię przekonywać nie będę. Jak to jednak bywa z tymi wszystkowiedzącymi, koleś nie odpuszczał. – Przez te dwa miesiące, Tarifa jest dla turystów. Ja koncentruje się na pracy. W ciągu reszty roku mogę cieszyć się moim rajem – powiedziałam polubownie na zakończenie tej durnej rozmowy.

I rzeczywiście ciągu dalszego nie było. Prawie… Oczywiście gość przy barze musiał dodać coś na odchodne. – Jeśli tak bardzo nie lubisz ludzi, a do turystów czujesz wstręt, to nie tylko nie powinnaś tu mieszkać, ale powinnaś też zmienić pracę. Marna z ciebie barmanka – doradził mi. A weź się…  ode mnie – pomyślałam.